Trochu tu przekleństw i brutalności. Tak tylko ostrzegam.
AMBITION
--------------------------------------------------------------------------------
Rozbite szkło chrzęściło mu pod podeszwą butów, upodabniając się do dźwięku łamanych kości, który był mu nader dobrze znany. Charakterystyczne gruchotanie i rozbijanie części na mniejsze szkiełka, z łatwością wbijające się w ludzką skórę, wywołując niewyobrażalny ból. Niczym małe pasożyty, które osobno ciężej znaleźć niż stadko. Niczym mikroskopijna, pojedyncza komórka wirusa. Niekiedy potrafi wyrządzić więcej szkód niż najniebezpieczniejsza machina wojenna. Cały świat się już o tym przekonał. Skutki zabójczego dzieła i przełomu w nauce, odczuła ludzkość na własnej skórze.
To wszystkich zgubiło.
Ambicja.
Ambicja w nadmiernej ilości jest niezwykle szkodliwa. Zapamiętaj raz na zawsze nim sam doprowadzisz do podobnej tragedii. Popełnisz niewyobrażalny błąd. Zdominujesz świat, jednocześnie go niszcząc. Siebie samego również. Żądza władzy eksploduje w tobie. Zniszczysz wszystko i wszystkich na swojej drodze. Dopiero Twoja śmierć będzie wybawieniem. O tak, będą świętować Twój zgon. Popiją, zabalują i będą starać się wykopać to, co z gruzów zostało. Myślałeś, że zostaniesz bohaterem? Gówno prawda. Bohaterstwo to nie prowadzenie wojny, a jej zapobiegnięcie. Nie podołałeś. Twoje kości zostały pogrzebane w ziemi. Ale przedtem zapłacisz. Solidnie. Dopilnuję tego. Tak jak ta banda upierdliwych naukowców. Na własnym zdrowiu, bo pieniądze już dawno odeszły w zapomnienie. Posiadają je tylko najszlachetniejsi, w tym Liga Dwunastu. Sam zdążył już nawet zapomnieć jak wygląda zwykły, mały bilon. Zresztą nie było i tak co kupować. Sklepy były pozamykane, w tym wieku plemiona napadały na ciężarówki z żywnością. Co upolujesz, to zjesz, zjesz, a przeżyjesz. Pierwotna zasada. Narodziło się też mnóstwo kanibali. Zjadają tych, którzy polegli. Zmarli z głodu. Dostali kulkę prosto w łeb. Nikt nie doznał bohaterskiej śmierci.
Dźwięki wpasowywały się w notoryczne kapanie pozostałości chemikalii w rozbitych probówkach. Poza tym panowała cisza, do jakiej nie przywykł. Ten bezdźwięk zwiastujący początek końca. Kompletna pustka, która wręcz w niego wnikała, wywołując eksplozję neuronów i tworząc w jego głowie stan wyczekiwania na jakiekolwiek odgłosy. W rezultacie powstał szum, podobny do tego pisku, gdy włącza się jeden ze starszych telewizorów. Denerwujący. Irytujący. Wkurwiający. Rozmasował sobie skronie, chcąc pozbyć się pulsującego bólu. Towarzyszyła mu tylko cisza, ale nie oczekiwał innych kompanów. Chciał być sam. Niewidzialna materia zdawała się formować w jakąś postać w rogu pomieszczenia. Bezkształtną, ale dającą odczucie o czyjejś obecności. Jakby uzbierał się tam rój niewidzialnych dla oka bakterii. Jakby stale go obserwował. Brak jakichkolwiek hałasów wprawiał jego ciało w stan przygotowania do odparcia ataku. Mięśnie automatycznie się naprężały, kroki stawały się ostrożniejsze, wzrok biegał od jednej maszyny do drugiej, dla pewności zahaczając o wszelkie zakamarki, w których ktoś mógł czyhać z karabinem. Nie zdziwiłby się, gdyby tak rzeczywiście było. Naruszył państwowy teren. Powinni go ścigać. Powinni go kurwa dorwać, powalić na podłogę i odebrać mu życie. W reszcie czułby to, co czuła cała jego rodzina. Wręcz czekał na ten pieprzony strzał, który wypełniłby tę przeklętą ciszę. Szedł dalej, z nogami lekko ugiętymi, a rękoma ostrożnie rozstawionymi po bokach. W razie czego mógł chwycić jeden ze skalpeli na biurku, wbijając go w napastnika. Nim umrze musi dokończyć swoją misję. Spełnić swoje powołanie. Jedyną rzecz, która przywróci mu honor.
To wszystkich zgubiło.
Ambicja.
Ambicja w nadmiernej ilości jest niezwykle szkodliwa. Zapamiętaj raz na zawsze nim sam doprowadzisz do podobnej tragedii. Popełnisz niewyobrażalny błąd. Zdominujesz świat, jednocześnie go niszcząc. Siebie samego również. Żądza władzy eksploduje w tobie. Zniszczysz wszystko i wszystkich na swojej drodze. Dopiero Twoja śmierć będzie wybawieniem. O tak, będą świętować Twój zgon. Popiją, zabalują i będą starać się wykopać to, co z gruzów zostało. Myślałeś, że zostaniesz bohaterem? Gówno prawda. Bohaterstwo to nie prowadzenie wojny, a jej zapobiegnięcie. Nie podołałeś. Twoje kości zostały pogrzebane w ziemi. Ale przedtem zapłacisz. Solidnie. Dopilnuję tego. Tak jak ta banda upierdliwych naukowców. Na własnym zdrowiu, bo pieniądze już dawno odeszły w zapomnienie. Posiadają je tylko najszlachetniejsi, w tym Liga Dwunastu. Sam zdążył już nawet zapomnieć jak wygląda zwykły, mały bilon. Zresztą nie było i tak co kupować. Sklepy były pozamykane, w tym wieku plemiona napadały na ciężarówki z żywnością. Co upolujesz, to zjesz, zjesz, a przeżyjesz. Pierwotna zasada. Narodziło się też mnóstwo kanibali. Zjadają tych, którzy polegli. Zmarli z głodu. Dostali kulkę prosto w łeb. Nikt nie doznał bohaterskiej śmierci.
Dźwięki wpasowywały się w notoryczne kapanie pozostałości chemikalii w rozbitych probówkach. Poza tym panowała cisza, do jakiej nie przywykł. Ten bezdźwięk zwiastujący początek końca. Kompletna pustka, która wręcz w niego wnikała, wywołując eksplozję neuronów i tworząc w jego głowie stan wyczekiwania na jakiekolwiek odgłosy. W rezultacie powstał szum, podobny do tego pisku, gdy włącza się jeden ze starszych telewizorów. Denerwujący. Irytujący. Wkurwiający. Rozmasował sobie skronie, chcąc pozbyć się pulsującego bólu. Towarzyszyła mu tylko cisza, ale nie oczekiwał innych kompanów. Chciał być sam. Niewidzialna materia zdawała się formować w jakąś postać w rogu pomieszczenia. Bezkształtną, ale dającą odczucie o czyjejś obecności. Jakby uzbierał się tam rój niewidzialnych dla oka bakterii. Jakby stale go obserwował. Brak jakichkolwiek hałasów wprawiał jego ciało w stan przygotowania do odparcia ataku. Mięśnie automatycznie się naprężały, kroki stawały się ostrożniejsze, wzrok biegał od jednej maszyny do drugiej, dla pewności zahaczając o wszelkie zakamarki, w których ktoś mógł czyhać z karabinem. Nie zdziwiłby się, gdyby tak rzeczywiście było. Naruszył państwowy teren. Powinni go ścigać. Powinni go kurwa dorwać, powalić na podłogę i odebrać mu życie. W reszcie czułby to, co czuła cała jego rodzina. Wręcz czekał na ten pieprzony strzał, który wypełniłby tę przeklętą ciszę. Szedł dalej, z nogami lekko ugiętymi, a rękoma ostrożnie rozstawionymi po bokach. W razie czego mógł chwycić jeden ze skalpeli na biurku, wbijając go w napastnika. Nim umrze musi dokończyć swoją misję. Spełnić swoje powołanie. Jedyną rzecz, która przywróci mu honor.
Kuśtykając dalej, zatrzymał się przy odłamkach lustra. Patrząc na siebie, na cień człowieka, którym dawniej był, chciało mu się śmiać jednym z tych niepohamowanych śmiechów, mających za zadanie wyrzucenie wszelkiego kotła emocji i żalu, jaki mu pozostał. Wielki Charles Bourdanle, niespełniony lekarz, z przymusu życia zaciągnięty do wojska. Beznamiętny tyran. Straceniec. Ten, który chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Kroczył przez życie i przypadkiem wszystko spierdolił. Zdrajca Rady Dwunastu. Dziwkarz. Ten bez rodziny. Ten, który stracił wszystkich w wybuchu. Ten, który owinął pozostałości swojego serca zimnym, stalowym drutem, a klucz pogrzebał głęboko w ziemi. Ten nieudolny, bo stracił nogę na wojnie. Czy jak go tam ludzie nazywali za plecami. Myśleli, że nie słyszy? Że bomba wylądowała na tyle blisko niego, powodując eksplozję błony bębenkowej? No to się kurwa mylicie, drodzy państwo. Wszystko słyszał. Każdą obelgę. Marne opowiastki na jego temat. Przynajmniej jakoś przejdzie do historii. Ze złym mieniem, ale zawsze coś.
Chodził, ba! Przechadzał się dumny jak paw, jak król po swojej najwspanialszej sali balowej. Wprawdzie zamiast okien były zniszczone maszyny, kolumny stanowiły porozbijane kamienie, a ludzi zastąpiono ich imitacją w postaci robotów. Za nim ciągnęła się peleryna nieszczęść, na jego przerzedzonej siwizną głowie spoczywała niewidzialna korona kłopotów, a w ręku trzymał wyimaginowane berło zagłady. Może i miał swoje lata, ale nadal potrafił porządnie skopać dupę. Rozglądnął się, robiąc dość taneczny krok. Laboratorium samo na siebie sprowadziło zagładę. Każdy musiał zapłacić za tą tragedię. Powywracane krzesła, porozrzucane dokumenty, podarte akta stanowiły idealny dowód, że zwijali się stąd w pośpiechu. Istny chaos. Całkowicie niepodobne do tego wręcz odświętnego miejsca, gdzie zawsze chodzono w maskach, gumowych rękawicach i śnieżnobiałych kitlach. Wszyscy ludzie wykazywali swoją pedantyczność w nawet najmniejszym włosku na ich głowach. A teraz... To miejsce było niczym wyjęte z horroru. Nie tego tandetnego, który od razu przyszedł Ci na myśl. Tego, gdzie żarówka dogasa, wywołując stałe bzyczenie. Tego, gdzie wszystko wydaje się kompletnie opuszczone. Myślisz, że jesteś bezpieczny? Nic bardziej mylnego. Kiedy Twoje ciało ogarnie błogi spokój, Twoje mięśnie się odprężą, wypuszczasz powietrze z ulgą, coś atakuje. Nie wiesz co, kto, jak wygląda. Stanowi jedynie rozmazany kształt, a wyobraźnia podsuwa Ci twoje najstraszliwsze lęki, przywołując na Twoją skórę niepożądany dreszcz. Węzeł ciasno zaciska się na Twoim żołądku, wywołując wymioty. Wypluwasz z siebie strach, odór temu towarzyszący drażni Ci drogi oddechowe, a posmak żółci na języku nie należy do najprzyjemniejszych. Nie ma sensu stawiać opór. Mimo że jeszcze nie zginąłeś i tak już nie żyjesz. Wszyscy tu są martwi w środku. Śmierć jest błogosławieństwem. Prawie nikt nie wierzy w miłość, w lepszy świat. Ludzie nie chcą już się rozmnażać. Bo po co? Aby patrzeć jak ich dzieci żyją w tym całym gównie? Takie prymitywne uczucie jak miłość czy nadzieja zastąpiła walka o przetrwanie. Uruchomili swoje pierwotne instynkty, a wszelka humanitarność poszła w zapomnienie. Prawie. A przynajmniej trzymały go w tym przekonaniu resztki nadziei.
W końcu dotarł do podłużnego stołu. Oparł się o niego, wpatrując się w pulpit wbudowanego komputera. Uniósł dłoń i szybkimi ruchami zaczął przeszukiwać foldery, kasując dane. Nikt nie ujrzy już wyników badań. Na niszczycielskiego Virusa J8N24 nie ma lekarstwa. Antidotum nie istnieje. Nie użyją już zebranych informacji, aby jeszcze bardziej się pogrążyć. Nadeszła ta chwila, gdy trzeba porzucić nadzieję i oddać się szarej rzeczywistości. Prawdziwy sługa chaosu.
Chodził, ba! Przechadzał się dumny jak paw, jak król po swojej najwspanialszej sali balowej. Wprawdzie zamiast okien były zniszczone maszyny, kolumny stanowiły porozbijane kamienie, a ludzi zastąpiono ich imitacją w postaci robotów. Za nim ciągnęła się peleryna nieszczęść, na jego przerzedzonej siwizną głowie spoczywała niewidzialna korona kłopotów, a w ręku trzymał wyimaginowane berło zagłady. Może i miał swoje lata, ale nadal potrafił porządnie skopać dupę. Rozglądnął się, robiąc dość taneczny krok. Laboratorium samo na siebie sprowadziło zagładę. Każdy musiał zapłacić za tą tragedię. Powywracane krzesła, porozrzucane dokumenty, podarte akta stanowiły idealny dowód, że zwijali się stąd w pośpiechu. Istny chaos. Całkowicie niepodobne do tego wręcz odświętnego miejsca, gdzie zawsze chodzono w maskach, gumowych rękawicach i śnieżnobiałych kitlach. Wszyscy ludzie wykazywali swoją pedantyczność w nawet najmniejszym włosku na ich głowach. A teraz... To miejsce było niczym wyjęte z horroru. Nie tego tandetnego, który od razu przyszedł Ci na myśl. Tego, gdzie żarówka dogasa, wywołując stałe bzyczenie. Tego, gdzie wszystko wydaje się kompletnie opuszczone. Myślisz, że jesteś bezpieczny? Nic bardziej mylnego. Kiedy Twoje ciało ogarnie błogi spokój, Twoje mięśnie się odprężą, wypuszczasz powietrze z ulgą, coś atakuje. Nie wiesz co, kto, jak wygląda. Stanowi jedynie rozmazany kształt, a wyobraźnia podsuwa Ci twoje najstraszliwsze lęki, przywołując na Twoją skórę niepożądany dreszcz. Węzeł ciasno zaciska się na Twoim żołądku, wywołując wymioty. Wypluwasz z siebie strach, odór temu towarzyszący drażni Ci drogi oddechowe, a posmak żółci na języku nie należy do najprzyjemniejszych. Nie ma sensu stawiać opór. Mimo że jeszcze nie zginąłeś i tak już nie żyjesz. Wszyscy tu są martwi w środku. Śmierć jest błogosławieństwem. Prawie nikt nie wierzy w miłość, w lepszy świat. Ludzie nie chcą już się rozmnażać. Bo po co? Aby patrzeć jak ich dzieci żyją w tym całym gównie? Takie prymitywne uczucie jak miłość czy nadzieja zastąpiła walka o przetrwanie. Uruchomili swoje pierwotne instynkty, a wszelka humanitarność poszła w zapomnienie. Prawie. A przynajmniej trzymały go w tym przekonaniu resztki nadziei.
W końcu dotarł do podłużnego stołu. Oparł się o niego, wpatrując się w pulpit wbudowanego komputera. Uniósł dłoń i szybkimi ruchami zaczął przeszukiwać foldery, kasując dane. Nikt nie ujrzy już wyników badań. Na niszczycielskiego Virusa J8N24 nie ma lekarstwa. Antidotum nie istnieje. Nie użyją już zebranych informacji, aby jeszcze bardziej się pogrążyć. Nadeszła ta chwila, gdy trzeba porzucić nadzieję i oddać się szarej rzeczywistości. Prawdziwy sługa chaosu.
Jego palce zręcznie przesuwały się po ekranie, wtrącając wszystko do kosza. Akta, raporty, domniemane, ale niespełnione, cele. Widząc osobę, wyświetlającą się przed nim na hologramie, rozdziawił usta z zaskoczenia. Największe zdziwienie wywołała dopiska, małym druczkiem pod zdjęciem ładnej dziewczyny. "Cel: przywrócenie zdrowia. Odporna". Zmarszczył brwi. Co to miało oznaczać? Czyżby kolejna, ostatnia nadzieja ludzkości na zbawienie? Wcześniej też byli potencjalni odporni, których nie zaatakowała choroba, ale okazali się mitem. To zapewne też, ale czuł jak coś w nim zakiełkowało.
Błogie uczucie przerwały głośne kroki. Były niczym nadbiegające stado byków. Z początku odległe, jak burzowa chmura, a gdy się zbliżało stanowiło istny odgłos materiału wybuchowego. W pocie czoła szybko usuwał informacje, słyszał już strażników w korytarzu. Cholera. Musiał aktywować jakiś alarm czy Bóg wie co. Przez głowę przeszła mu myśl czy Bóg nadal istnieje. Bardzo odpowiednie do sytuacji. Brawo mózgu. Kolejny raz dzięki ci za twą niezwykłą błyskotliwość. Postaraj się uratować mi dupę, a nie kwestionujesz największe zagadki świata. Potem. Gdy legniesz na kanapie. Teraz się skup. Szybciej, nim...
- Odejdź od biurka z rękami uniesionymi nad głową. Jesteśmy uzbrojeni - poinformował go stanowczy głos.
Powoli uniósł ręce, obracając się w równie ślimaczym tempie. Nie śpieszyło mu się na drugą stronę. Chciał się z nimi podroczyć i usunąć jak najwięcej danych. Jego ostatnia misja, Przed nim stała kobieta z wyciągniętym pistoletem, a obok niej mężczyzna, prawdziwe chuchro, nie strażnik. Przeciwnicy niezbyt godni, ale najwidoczniej wszyscy lepsi są na froncie. Ubrani w specjalistyczne kostiumy, jedynie twarz nie była osłonięta żadnym żelastwem.
- Powiedz co uczyniłeś, a nie zrobimy ci krzywdy.
Na jej słowa Charles wybuchnął głośnym śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. A chciał? Jego klatka piersiowa podskakiwała radośnie jak nigdy w życiu. Przyjemne łaskotanie, dziwna błogość i euforia towarzyszyła temu gestowi. Niemniej miło było patrzeć na ich zdezorientowane lica.
- Skarbie, jeśli kłamca mówi prawdę, to nadchodzi koniec świata. To po pierwsze. Po drugie myślisz, że tym marnym pistolecikiem zrobisz mi większą krzywdę? - opuścił ręce, obrzucając ich pogardliwym spojrzeniem.
Strażnicy wyglądali na poirytowanych. Widać było, że przewodzi kobieta, jej towarzysz ślepo wypełniał jej rozkazy i trzymał się cicho. Przyciągał jego uwagę. Na pierwszy rzut oka, skrywał w sobie jakiś sekret albo sam go stanowił. A to zagadka.
- Szkoda, że na wojnie nie straciłeś języka zamiast nogi. Świat by na tym skorzystał, żołnierzu Bourdanle. - Wydęła usta, poprawiając w dłoniach pistolet. Zerknęła na pulpit, znajdujący się za byłym obrońcom kraju. - Myślałeś, że usuwanie danych z naszego serwera ujdzie ci na sucho?
Uniósł ręce w obronnym geście, z sarkastycznym uśmieszkiem na twarzy.
- Rozgryzłaś mnie.
Stali przez chwilę w ciszy, lustrując siebie wzrokiem. Nikt nie śmiał się teraz odezwać. W ich głowach zapewne powstawał plan rozprawienia się ze zdrajcą. W końcu wyniki badań powinny być dokładnie strzeżone. Zeszli z warty. Jak się go pozbędą, to zostanie im ciało do wytłumaczenia. Puszczą go wolno, kamery i tak wszystko zarejestrują, choć wcześniej ich unikał. Teraz okazały się jego sojusznikiem, ale nadal nie miał zamiaru pokazywać im swojej gęby. Niech pozostanie zwykłą, ludzką sylwetką. Sytuacja pod każdym kątem działała na ich niekorzyść. Takie małolaty nie powinny przywdziewać munduru, który kiedyś był chlubą.
- Strzelisz w końcu czy nie? - zapytał poirytowany. Niech w końcu się zdecydują. W wojsku nie mogą się wahać. Ktoś może wykorzystać to na ich niekorzyść. Muszą szybko myśleć. Następnym razem nie trafią na tak poczciwego człowieka w średnik wieku, który i tak zamierzał porządnie przetrzepać im skórę. Życiowa lekcja. Nie będzie czekał wiecznie na ich decyzję, zaraz sam zabierze się do ataku.
- Spieszy ci się gdzieś? - kobieta warknęła, nadal trzymając go na muszce.
- Czekają na mnie po drugiej stronie. Słyszę jak dobijają się do moich drzwi.
Strażnicy wymienili zaniepokojone spojrzenia. Uznawali go za szaleńca? Straceńca zdrowych zmysłów po III wojnie światowej? Kolejna korzyść dla niego. Musiał poznać ich słabości, a jak na razie wyprowadzał ich w pole. Kobieta łatwo się denerwowała, jej ciosy zapewne będą chaotyczne. Patrząc na pewny siebie chwyt, nie raz strzelała ze spluwy. A chłopak... Wyglądał na nowego w szeregach. Charles powinien powalić go jednym palcem.
- Kto? Bóg? Jezus? Aniołowie? - zapytała, nieco opuszczając pistolet. Starała się zbadać grunt, logiczne.
Charles posłał w jej stronę szeroki uśmiech, który pasowałby do ich wyobrażenia o jego szaleństwie.
- Bóg? Aniołowie? Za kogo ty mnie masz? - rzucił, marszcząc brwi. Podszedł trochę bliżej, znowu pobudzając ich czujność, ale udawał, że czegoś nasłuchuje. - Złotko, po mnie przyszedł sam Lucyfer. Ciebie też z chęcią zgarnie.
Nie dając im czasu na reakcję, rzucił się w stronę kobiety, uderzając ją pięścią w skroń. Szybko i skutecznie. Marnie się broniła. Czego oni teraz w tych szkołach wojskowych uczą... Godne politowania. Drobna strużka krwi, wywołana silnym ciosem, spłynęła po jej porcelanowej cerze, mieszając się z krótkimi, ciemnymi włosami. Zacisnęła zęby, nacierając na niego. Wymierzyła serię szybkich kopnięć, a potem strzeliła, na swoje nieszczęście pudłując, ale alarmując ludzi, jeśli jacyś jeszcze przebywali w starym laboratorium. Charles zacisnął swoje pięści, a paznokcie boleśnie wbijały się w jego skórę. Dość tych dziecięcych igraszek. Kopnął ją w brzuch, jedyny nieosłonięty kośćmi organ. Ciężko było mu się utrzymać na drewnianym kikucie, zastępującym jego nogę, ale dał radę. Tylko lekko się zawahał. Patrzył jak kobieta zgina się w pół, a potem z kolejnym, stanowczym kopnięciem ląduje na ziemi. Przytomna, jednak zbyt obolała, aby się na chwilę teraźniejszą ruszyć. Uśmiechnął się złowieszczo na ten widok. Zwykle nie czerpał satysfakcji z oglądania pokonanej kobiety, ale teraz, na tle białej podłogi, wyglądała niczym wyjęta z obrazka. Hełm leżał obok niej, ukazując jej urodę w pełnej krasie. Delikatne rysy, zimne spojrzenie, haczykowaty nos. Całkiem ładna, ale gustował w blondynkach.. Najbardziej w swojej żonie, którą wybuch zmiótł z powierzchni Ziemi paręnaście lat temu. Czerwone usta miała rozdziawione, wydobywał się z nich ciche jęki, stęknięcia i syknięcia. Ręce bezwładnie opadły przy jej tułowiu, a pistolet poleciał gdzieś pod ścianę. Wyglądała na całkowicie bezbronną i niewinną. Nic bardziej mylnego. Skoro o niepozorności mowa, gdzie do cholery jasnej znajdował się jej pachołek?
Obrócił się przez plecy, co stanowiło największy błąd w jego życiu. Stanął twarzą w twarz ze śmiercią. Swoim odwiecznym wrogiem, który ścigał go przez całe życie i chuchał mu kark. A teraz po prostu wyszedł mu naprzeciw. Jakby od dawna czaił się na niego w tym miejscu. Jakby stanowił część jego przeznaczenia. Jakby był tym niepozorny mężczyzną, który pierwszy znalazł spluwę i wystrzelił. Może i tak było. Pocisk znalazł się w klatce piersiowej Charlesa. Jego koszula zaczęła przywdziewać czerwoną barwę. Wszystko działo się tak szybko. Osunął się na kolana, uciskając ranę. Od dawna wyobrażał sobie swoją śmierć. Okoliczności były bohaterskie, poświęcał swoje życie za kogoś, kogo kochał, za większy cel. A teraz będzie gnił w jakimś kanale, do którego pewnie go wrzucą. Na grób nie miał co liczyć. Całe życie momentalnie zaczęło przewijać się przez jego myśli, jak niekończąca się taśma filmowa. Widział dawno zapomnianą zieleń trawy, drzew, zwierzęta buszujące na dworze. Oddzielne kontynenty, a nie jeden wielki. Tolerancję, pokój na świecie. Brak wojny. Potem marzenia o pomaganiu ludziom, o zostaniu lekarzem. Wcielenie do wojska. Pierwszą zabitą osobę. Swoją żonę i córeczkę, które zdawały się stać tuż przed nim. Widząc delikatny wyraz twarzy na pięknym licu ukochanej kobiety, miłość w jej szarych oczach, kręcone włosy, opadające na łopatki, zrobiło mu się cieplej na odłamkach jego serca. Trzymała za rękę małą sześciolatkę w dwóch kucykach. Wykapana matka. Zamrugał, a pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Tak za nimi tęsknił. Tak kurwa za nimi przeraźliwie tęsknił. Nie dało się tego opisać w słowach, jedynie w wartości jednej łzy człowieka, pozbawionego uczuć, które odżywały na sam ich widok.
- Suzette... - Nabrał powietrza do klatki piersiowej, wyciągając w jej stronę rękę. Chciał poczuć pod szorstkimi dłońmi jej delikatną skórę. Wziąć głęboki wdech, zabierając do płuc jej słodki zapach fiołków wymieszanych z makiem.
Blondynka przyłożyła palec wskazujący do ust, każąc mu zachować milczenie. Ujęła jego dłoń i kucnęła przy nim. Kciukiem pokrzepiająco wodziła na wierzchu jego dłoni. Żyła. Była tu. Z nim. Pochyliła się nad nim. Jej włosy delikatnie drażniły jego policzek. Uniósł prawy kącik ust do góry. Uwielbiał to. W jej oczach pełnych smutku nagromadziły się łzy. Jego córka uważnie się temu przyglądała, ściskając w malutkich dłoniach pluszowego misia.
- Masz żyć. Dla nas. Rozumiesz, Charlie? Wracaj. Masz żyć. Nie poddawaj się. Walcz - powiedziała łamiącym się głosem. Była tak delikatna jak aksamit ocierający się o skórę. Parę łez spłynęło po jej policzku. Przyłożył do niego rękę, ocierając je i przywołując na jej usta delikatny, aczkolwiek smutny uśmiech. Nie chciał widzieć jej w takim stanie. Pokręcił delikatnie głową.
- Nie chcę. Nie bez ciebie. Nie w świecie, gdzie nagrodą jest śmierć, gdzie umierają anioły. Poddaję się. - Odwzajemnił jej smutny uśmiech, ściskając jej dłoń.
- Mamusiu? Czy z tatusiem wszystko w porządku? - rozbrzmiał dziecięcy głosik. Sześciolatka spojrzała na krew na jego koszuli. - Tatuś jadł parówkę z ketchupem i się pobrudził? Przynieść serwetki?
Rozbrzmiał śmiech, tylko Felicity pozostała całkowicie poważna. Jej "Pan Miś" również. Po chwili Charles kaszlnął, a z kącików jego ust spłynęła strużka krwi. Nie chciał umierać. Nie, gdy one znajdowały się obok. A może już umarł? Tak właśnie wyglądało niebo? Myślał, że znajdzie się w piekle.
- Zaraz będzie po wszystkim. Zamknij oczy, Charlie - powiedziała niemal pieszczotliwie, ale smutek nie zniknął z jej oczu. Wykonał jej polecenie. Poczuł jej ciepłe wargi na jego ustach, delikatnie je muskając. Cały ból, cierpienie w jednej minucie zniknęło. Prysło jak bańka mydlana. Uniósł delikatnie powieki. Obie blondynki stały nad nim, wyciągając w jego stronę ręce. Ostrożnie wstał, ale nie zauważył już czerwonej plamy na koszuli. Chwycił je za dłonie, uśmiechając się szczerze, pierwszy raz od wielu lat.
Zaczęli zmierzać przed siebie, zostawiając za sobą okrutny świat i idąc ku lepszej erze. Pozostało im się tylko modlić za żyjące anioły, które wkrótce do nich dołączą.
Błogie uczucie przerwały głośne kroki. Były niczym nadbiegające stado byków. Z początku odległe, jak burzowa chmura, a gdy się zbliżało stanowiło istny odgłos materiału wybuchowego. W pocie czoła szybko usuwał informacje, słyszał już strażników w korytarzu. Cholera. Musiał aktywować jakiś alarm czy Bóg wie co. Przez głowę przeszła mu myśl czy Bóg nadal istnieje. Bardzo odpowiednie do sytuacji. Brawo mózgu. Kolejny raz dzięki ci za twą niezwykłą błyskotliwość. Postaraj się uratować mi dupę, a nie kwestionujesz największe zagadki świata. Potem. Gdy legniesz na kanapie. Teraz się skup. Szybciej, nim...
- Odejdź od biurka z rękami uniesionymi nad głową. Jesteśmy uzbrojeni - poinformował go stanowczy głos.
Powoli uniósł ręce, obracając się w równie ślimaczym tempie. Nie śpieszyło mu się na drugą stronę. Chciał się z nimi podroczyć i usunąć jak najwięcej danych. Jego ostatnia misja, Przed nim stała kobieta z wyciągniętym pistoletem, a obok niej mężczyzna, prawdziwe chuchro, nie strażnik. Przeciwnicy niezbyt godni, ale najwidoczniej wszyscy lepsi są na froncie. Ubrani w specjalistyczne kostiumy, jedynie twarz nie była osłonięta żadnym żelastwem.
- Powiedz co uczyniłeś, a nie zrobimy ci krzywdy.
Na jej słowa Charles wybuchnął głośnym śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. A chciał? Jego klatka piersiowa podskakiwała radośnie jak nigdy w życiu. Przyjemne łaskotanie, dziwna błogość i euforia towarzyszyła temu gestowi. Niemniej miło było patrzeć na ich zdezorientowane lica.
- Skarbie, jeśli kłamca mówi prawdę, to nadchodzi koniec świata. To po pierwsze. Po drugie myślisz, że tym marnym pistolecikiem zrobisz mi większą krzywdę? - opuścił ręce, obrzucając ich pogardliwym spojrzeniem.
Strażnicy wyglądali na poirytowanych. Widać było, że przewodzi kobieta, jej towarzysz ślepo wypełniał jej rozkazy i trzymał się cicho. Przyciągał jego uwagę. Na pierwszy rzut oka, skrywał w sobie jakiś sekret albo sam go stanowił. A to zagadka.
- Szkoda, że na wojnie nie straciłeś języka zamiast nogi. Świat by na tym skorzystał, żołnierzu Bourdanle. - Wydęła usta, poprawiając w dłoniach pistolet. Zerknęła na pulpit, znajdujący się za byłym obrońcom kraju. - Myślałeś, że usuwanie danych z naszego serwera ujdzie ci na sucho?
Uniósł ręce w obronnym geście, z sarkastycznym uśmieszkiem na twarzy.
- Rozgryzłaś mnie.
Stali przez chwilę w ciszy, lustrując siebie wzrokiem. Nikt nie śmiał się teraz odezwać. W ich głowach zapewne powstawał plan rozprawienia się ze zdrajcą. W końcu wyniki badań powinny być dokładnie strzeżone. Zeszli z warty. Jak się go pozbędą, to zostanie im ciało do wytłumaczenia. Puszczą go wolno, kamery i tak wszystko zarejestrują, choć wcześniej ich unikał. Teraz okazały się jego sojusznikiem, ale nadal nie miał zamiaru pokazywać im swojej gęby. Niech pozostanie zwykłą, ludzką sylwetką. Sytuacja pod każdym kątem działała na ich niekorzyść. Takie małolaty nie powinny przywdziewać munduru, który kiedyś był chlubą.
- Strzelisz w końcu czy nie? - zapytał poirytowany. Niech w końcu się zdecydują. W wojsku nie mogą się wahać. Ktoś może wykorzystać to na ich niekorzyść. Muszą szybko myśleć. Następnym razem nie trafią na tak poczciwego człowieka w średnik wieku, który i tak zamierzał porządnie przetrzepać im skórę. Życiowa lekcja. Nie będzie czekał wiecznie na ich decyzję, zaraz sam zabierze się do ataku.
- Spieszy ci się gdzieś? - kobieta warknęła, nadal trzymając go na muszce.
- Czekają na mnie po drugiej stronie. Słyszę jak dobijają się do moich drzwi.
Strażnicy wymienili zaniepokojone spojrzenia. Uznawali go za szaleńca? Straceńca zdrowych zmysłów po III wojnie światowej? Kolejna korzyść dla niego. Musiał poznać ich słabości, a jak na razie wyprowadzał ich w pole. Kobieta łatwo się denerwowała, jej ciosy zapewne będą chaotyczne. Patrząc na pewny siebie chwyt, nie raz strzelała ze spluwy. A chłopak... Wyglądał na nowego w szeregach. Charles powinien powalić go jednym palcem.
- Kto? Bóg? Jezus? Aniołowie? - zapytała, nieco opuszczając pistolet. Starała się zbadać grunt, logiczne.
Charles posłał w jej stronę szeroki uśmiech, który pasowałby do ich wyobrażenia o jego szaleństwie.
- Bóg? Aniołowie? Za kogo ty mnie masz? - rzucił, marszcząc brwi. Podszedł trochę bliżej, znowu pobudzając ich czujność, ale udawał, że czegoś nasłuchuje. - Złotko, po mnie przyszedł sam Lucyfer. Ciebie też z chęcią zgarnie.
Nie dając im czasu na reakcję, rzucił się w stronę kobiety, uderzając ją pięścią w skroń. Szybko i skutecznie. Marnie się broniła. Czego oni teraz w tych szkołach wojskowych uczą... Godne politowania. Drobna strużka krwi, wywołana silnym ciosem, spłynęła po jej porcelanowej cerze, mieszając się z krótkimi, ciemnymi włosami. Zacisnęła zęby, nacierając na niego. Wymierzyła serię szybkich kopnięć, a potem strzeliła, na swoje nieszczęście pudłując, ale alarmując ludzi, jeśli jacyś jeszcze przebywali w starym laboratorium. Charles zacisnął swoje pięści, a paznokcie boleśnie wbijały się w jego skórę. Dość tych dziecięcych igraszek. Kopnął ją w brzuch, jedyny nieosłonięty kośćmi organ. Ciężko było mu się utrzymać na drewnianym kikucie, zastępującym jego nogę, ale dał radę. Tylko lekko się zawahał. Patrzył jak kobieta zgina się w pół, a potem z kolejnym, stanowczym kopnięciem ląduje na ziemi. Przytomna, jednak zbyt obolała, aby się na chwilę teraźniejszą ruszyć. Uśmiechnął się złowieszczo na ten widok. Zwykle nie czerpał satysfakcji z oglądania pokonanej kobiety, ale teraz, na tle białej podłogi, wyglądała niczym wyjęta z obrazka. Hełm leżał obok niej, ukazując jej urodę w pełnej krasie. Delikatne rysy, zimne spojrzenie, haczykowaty nos. Całkiem ładna, ale gustował w blondynkach.. Najbardziej w swojej żonie, którą wybuch zmiótł z powierzchni Ziemi paręnaście lat temu. Czerwone usta miała rozdziawione, wydobywał się z nich ciche jęki, stęknięcia i syknięcia. Ręce bezwładnie opadły przy jej tułowiu, a pistolet poleciał gdzieś pod ścianę. Wyglądała na całkowicie bezbronną i niewinną. Nic bardziej mylnego. Skoro o niepozorności mowa, gdzie do cholery jasnej znajdował się jej pachołek?
Obrócił się przez plecy, co stanowiło największy błąd w jego życiu. Stanął twarzą w twarz ze śmiercią. Swoim odwiecznym wrogiem, który ścigał go przez całe życie i chuchał mu kark. A teraz po prostu wyszedł mu naprzeciw. Jakby od dawna czaił się na niego w tym miejscu. Jakby stanowił część jego przeznaczenia. Jakby był tym niepozorny mężczyzną, który pierwszy znalazł spluwę i wystrzelił. Może i tak było. Pocisk znalazł się w klatce piersiowej Charlesa. Jego koszula zaczęła przywdziewać czerwoną barwę. Wszystko działo się tak szybko. Osunął się na kolana, uciskając ranę. Od dawna wyobrażał sobie swoją śmierć. Okoliczności były bohaterskie, poświęcał swoje życie za kogoś, kogo kochał, za większy cel. A teraz będzie gnił w jakimś kanale, do którego pewnie go wrzucą. Na grób nie miał co liczyć. Całe życie momentalnie zaczęło przewijać się przez jego myśli, jak niekończąca się taśma filmowa. Widział dawno zapomnianą zieleń trawy, drzew, zwierzęta buszujące na dworze. Oddzielne kontynenty, a nie jeden wielki. Tolerancję, pokój na świecie. Brak wojny. Potem marzenia o pomaganiu ludziom, o zostaniu lekarzem. Wcielenie do wojska. Pierwszą zabitą osobę. Swoją żonę i córeczkę, które zdawały się stać tuż przed nim. Widząc delikatny wyraz twarzy na pięknym licu ukochanej kobiety, miłość w jej szarych oczach, kręcone włosy, opadające na łopatki, zrobiło mu się cieplej na odłamkach jego serca. Trzymała za rękę małą sześciolatkę w dwóch kucykach. Wykapana matka. Zamrugał, a pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Tak za nimi tęsknił. Tak kurwa za nimi przeraźliwie tęsknił. Nie dało się tego opisać w słowach, jedynie w wartości jednej łzy człowieka, pozbawionego uczuć, które odżywały na sam ich widok.
- Suzette... - Nabrał powietrza do klatki piersiowej, wyciągając w jej stronę rękę. Chciał poczuć pod szorstkimi dłońmi jej delikatną skórę. Wziąć głęboki wdech, zabierając do płuc jej słodki zapach fiołków wymieszanych z makiem.
Blondynka przyłożyła palec wskazujący do ust, każąc mu zachować milczenie. Ujęła jego dłoń i kucnęła przy nim. Kciukiem pokrzepiająco wodziła na wierzchu jego dłoni. Żyła. Była tu. Z nim. Pochyliła się nad nim. Jej włosy delikatnie drażniły jego policzek. Uniósł prawy kącik ust do góry. Uwielbiał to. W jej oczach pełnych smutku nagromadziły się łzy. Jego córka uważnie się temu przyglądała, ściskając w malutkich dłoniach pluszowego misia.
- Masz żyć. Dla nas. Rozumiesz, Charlie? Wracaj. Masz żyć. Nie poddawaj się. Walcz - powiedziała łamiącym się głosem. Była tak delikatna jak aksamit ocierający się o skórę. Parę łez spłynęło po jej policzku. Przyłożył do niego rękę, ocierając je i przywołując na jej usta delikatny, aczkolwiek smutny uśmiech. Nie chciał widzieć jej w takim stanie. Pokręcił delikatnie głową.
- Nie chcę. Nie bez ciebie. Nie w świecie, gdzie nagrodą jest śmierć, gdzie umierają anioły. Poddaję się. - Odwzajemnił jej smutny uśmiech, ściskając jej dłoń.
- Mamusiu? Czy z tatusiem wszystko w porządku? - rozbrzmiał dziecięcy głosik. Sześciolatka spojrzała na krew na jego koszuli. - Tatuś jadł parówkę z ketchupem i się pobrudził? Przynieść serwetki?
Rozbrzmiał śmiech, tylko Felicity pozostała całkowicie poważna. Jej "Pan Miś" również. Po chwili Charles kaszlnął, a z kącików jego ust spłynęła strużka krwi. Nie chciał umierać. Nie, gdy one znajdowały się obok. A może już umarł? Tak właśnie wyglądało niebo? Myślał, że znajdzie się w piekle.
- Zaraz będzie po wszystkim. Zamknij oczy, Charlie - powiedziała niemal pieszczotliwie, ale smutek nie zniknął z jej oczu. Wykonał jej polecenie. Poczuł jej ciepłe wargi na jego ustach, delikatnie je muskając. Cały ból, cierpienie w jednej minucie zniknęło. Prysło jak bańka mydlana. Uniósł delikatnie powieki. Obie blondynki stały nad nim, wyciągając w jego stronę ręce. Ostrożnie wstał, ale nie zauważył już czerwonej plamy na koszuli. Chwycił je za dłonie, uśmiechając się szczerze, pierwszy raz od wielu lat.
Zaczęli zmierzać przed siebie, zostawiając za sobą okrutny świat i idąc ku lepszej erze. Pozostało im się tylko modlić za żyjące anioły, które wkrótce do nich dołączą.
---------------------------------- Od Autorek ----------------------------------
Herbsss:
Tak więc wreszcie został ukończony długo wyczekiwany prolog, który głównie został napisany przez Mel. ;) Ja teraz koncentruję się na rozdziale pierwszym, który tu opublikujemy. ;* Życzę Wam miłego czytania i mam nadzieję, że obie podołamy Waszym oczekiwaniom, a każdy z Was zostanie wprowadzony w wykreowany przez nas świat przyszłości, który "kto wie?" może kiedyś nadejdzie. 'v'
Mel:
Mam nadzieję, że Was nie zawiodłam! Jakościowo nie jest chyba tak źle, mam nadzieję, że zanadto nie lałam wody. Tak tematyka to dla mnie dość wysoka poprzeczka, gdyż jestem bardziej obyta w fantastyce, ale myślę, że dam sobie radę z science-fiction. W każdym razie, każdy komentarz naprawdę mocno motywuje i nie pogardzę radami jak jeszcze to ulepszyć. Miłego czytania :)